Kolejny już raz wędrowałam po Warszawie śladami "Lalki" Bolesława Prusa. Za każdym razem odkrywam coś nowego, a co najważniejsze, odkrywają to moi uczniowie. Ich relację z tej wycieczki możecie znaleźć tu: https://humaniscizsce.wordpress.com, a moją z ubiegłego roku tu: http://mojepodrozeliterackie.blogspot.com/2015/04/sladami-lalki-bolesawa-prusa-cz-1.
Dziś więc oddaję głos autorowi "Lalki".
Jest (...) dzień marcowy; zbliża się południe, lecz ulice Warszawy są prawie puste. (t. I, rozdz. IV)
[Wokulski] Znalazłszy się w Łazienkach, wyskakiwał z powozu i biegł nad sadzawkę, gdzie zazwyczaj spacerowała hrabina, lubiąca karmić łabędzie. Przychodził zawczasu, a wtedy padał gdzieś na ławkę, zalany zimnym potem, i siedział bez ruchu, z oczyma skierowanymi w stronę pałacu, zapominając o świecie… (T.I, rozdz. XI)

[Wokulski] Znalazłszy się w Łazienkach, wyskakiwał z powozu i biegł nad sadzawkę, gdzie zazwyczaj spacerowała hrabina, lubiąca karmić łabędzie. Przychodził zawczasu, a wtedy padał gdzieś na ławkę, zalany zimnym potem, i siedział bez ruchu, z oczyma skierowanymi w stronę pałacu, zapominając o świecie… (T.I, rozdz. XI)

Prosta droga prowadziła go do stawu, później do łazienkowskiego pałacu. (T.I, rozdz. XI)

Był w głębi łazienkowskiego parku, na jakiejś ulicy, do której żaden szmer nie dolatywał. Nawet gęstwina ogromnych drzew stała cicho. (…)
„Aha, Pomarańczarnia…” Potem doszedł do jakiegoś mostka, odpoczął i oparłszy się na barierze, myślał… (T.I, rozdz. XI)
Zabieram pana do Pomarańczarni… Byli w połowie drogi do Pomarańczarni, kiedy panna Izabela(…) poczęła mówić… (t.I, rozdz. XVII)
Szedł Oboźną pod górę, rozmarzony, i czuł, że w ciągu kilku godzin, które spędził w nadrzecznej dzielnicy, zaszła w nim jakaś zmiana. Dawniej — dziesięć lat temu, rok temu, wczoraj jeszcze, przechodząc ulicami nie spotykał na nich nic szczególnego. Snuli się ludzie, jeździły dorożki, sklepy otwierały gościnne objęcia dla przechodniów. Ale teraz przybył mu jakby nowy zmysł. Każdy obdarty człowiek wydawał mu się istotą wołającą o ratunek tym głośniej, że nic nie mówił, tylko rzucał trwożne spojrzenia jak ów koń ze złamaną nogą. Każda uboga kobieta wydawała mu się praczką, która wyżartymi od mydła rękami powstrzymuje rodzinę nad brzegiem nędzy i upadku. Każde mizerne dziecko wydawało mu się skazanym na śmierć przedwczesną albo na spędzanie dni i nocy w śmietniku przy ulicy Dobrej. (t.I, rozdz. VIII)
Szybko biegnąc przez ulicę, przypatrywałem się miastu, które po Paryżu wydawało mi się brudne i ciasne, a ludzie posępni. Sklep J. Mincla na Krakowskim Przedmieściu łatwo znalazłem; ale na widok znanych miejsc i szyldów serce zaczęło mi się tak trząść, żem chwilę musiał odpocząć.
Spojrzałem na sklep — prawie taki jak na Podwalu; na drzwiach blaszany pałasz i bęben (może ten sam, który widziałem w dzieciństwie!) — w oknie talerze, koń i skaczący kozak… Ktoś uchylił drzwi i zobaczyłem w głębi zawieszone u sufitu: farby w pęcherzach, korki w siatce, nawet wypchanego krokodyla. (t. I, rodz. X)