Zbliżają się egzaminy poprawkowe, więc niektórzy uczniowie nie mogą do końca odpocząć w wakacje od nauki. Nie chciało się nic robić w roku szkolnym, trzeba teraz... Wiedzą o tym doskonale tegoroczni maturzyści, którzy zignorowali złotą regułę: Nawet jak nie ma "Lalki" Prusa na maturze, to i tak jest 😂
Nawiązuję do tego popularnego wśród moich uczniów powiedzenia z dwóch powodów. Po pierwsze moi wiedzą, że znajomość tej powieści Prusa niemalże gwarantuje zdanie matury z języka polskiego, są w niej bowiem chyba wszystkie motywy pojawiające się w tematach wypracowań na tym egzaminie. Znajomość tej lektury zapewnia więc dostarczenie odpowiednich argumentów do udowodnienia niemal każdej tezy na rozprawce.
Po drugie, tak się złożyło, że niedawno przejeżdżałam przez Skierniewice, gdzie ma miejsce jedna z ważniejszych scen tej powieści. Możemy tam spotkać pomnik Wokulskiego na peronie. Przypomnijmy sobie, co bohater "Lalki" tam robił.
Na zaproszenie pani Hortensji, ciotki Izabeli mieszkającej w Krakowie, Łęccy z Wokulskim (już narzeczonym Izy) i Starskim (udającym się zagranicę) jadą koleją. Przekonani, że Stach nie zna angielskiego, Izabela i Starski opowiadają o tym, jak podczas pieszczot zgubili prezent od Wokulskiego, czyli medalion z metalem od Geista. Załamany Stach prosi konduktora, żeby udawał, że jest do niego telegram. Pod tym pretekstem żegna się oschle ze wszystkimi, Starskiemu mówi, że wcale nie jest tak wspaniały i demoniczny, czym daje do zrozumienia, że rozumie po angielsku. Z ukochaną żegna się już z peronu w języku Szekspira.
Oddajmy głos Prusowi:
— Co to za stacja? — spytał Wokulskiego.
— Skierniewice — odpowiedziała panna Izabela.
Konduktor otworzył drzwi. Wokulski zerwał się z siedzenia. Potrącił pana Tomasza, zatoczył się na przeciwną ławkę, potknął się na stopniu i wbiegł do bufetu.
— Wódki!… — zawołał.
Zdziwiona bufetowa podała mu kieliszek. Podniósł go do ust, ale uczuł ściskanie
w gardle i nudności i postawił kieliszek nie tknięty. (...)
Wokulski z bufetu poszedł na koniec peronu. Kilka razy odetchnął głęboko, napił się wody z beczki, przy której stała jakaś uboga kobieta i paru Żydków. Powoli oprzytomniał,a spostrzegłszy nadkonduktora rzekł:
— Kochany panie, weź do rąk jaki papier…
— Co to panu?…
— Nic. Weź pan z biura jaki papier i przed naszym wagonem powiedz, że jest telegram
do Wokulskiego.
— Do pana?…
— Tak…
Nadkonduktor mocno się zdziwił, ale poszedł do telegrafu. W parę minut wyszedł
z biura i zbliżywszy się do wagonu, w którym siedział pan Łęcki z córką, zawołał:
— Telegram do pana Wokulskiego!…
— Co to znaczy?… pokaż pan… — odezwał się zaniepokojony pan Tomasz.
Ale w tej chwili obok nadkonduktora stanął Wokulski, odebrał papier, spokojnie
otworzył go i choć w tym miejscu było zupełnie ciemno, udał, że czyta.
— Co to za telegram?… — zapytał go pan Tomasz.
— Z Warszawy — odparł Wokulski. — Muszę wracać.
— Wraca pan?… — zawołała panna Izabela. — Czy jakie nieszczęście?…
— Nie, pani. Mój wspólnik wzywa mnie.
— Zysk czy strata?… — szepnął pan Tomasz wychylając się przez okno.
— Ogromny zysk — odparł tym samym tonem Wokulski.
— A… to jedź… — poradził mu pan Tomasz.
— Ale po cóż ma pan tu zostawać? — zawołała panna Izabela. — Musi pan czekać na pociąg, a w takim razie lepiej niech pan jedzie z nami naprzeciw niego. Będziemy jeszcze parę godzin razem…
— Bela wybornie radzi — wtrącił pan Tomasz.
— Nie, panie — odpowiedział Wokulski. — Wolę stąd pojechać na lokomotywie aniżeli tracić parę godzin.
Panna Izabela przypatrywała mu się szeroko otwartymi oczyma. W tej chwili spostrzegła w nim coś zupełnie nowego i — zainteresował ją.
„Jaka to bogata natura!” — pomyślała. (...)
Został na peronie sam i przysłuchiwał się szumowi odlatującego pociągu; (...)
No, przynajmniej opłaciła mi się nauka angielskiego…” (...)
Noc była gwiaździsta, pola ciemne, wzdłuż kolei w wielkich odstępach paliły się sygnałowe latarnie. Wokulski idąc rowem potknął się o spory kamień i w jednej chwili stanęły mu przed oczyma ruiny zamku w Zasławiu, kamień, na którym siedziała panna Izabela, i jej łzy. Ale tym razem poza łzami błysnęło spojrzenie pełne fałszu. (...)
Pociąg z wolna zbliżał się. Wokulski nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, upadł na szyny. Drżał, zęby mu szczękały, schwycił się oburącz podkładów, miał usta pełne piasku…
Na drogę padł blask latarń, szyny zaczęły cicho dźwięczeć pod toczącą się lokomotywą…
„Boże, bądź miłościw…” — szepnął i zamknął oczy.
Nagle uczuł ciepło i gwałtowne szarpnięcie, które strąciło go z szyn… Pociąg przeleciał o kilka cali od głowy obryzgując go parą i gorącym popiołem. Na chwilę stracił przytomność, a gdy ocknął się, zobaczył jakiegoś człowieka, który siedział mu na piersiach i trzymał za ręce.
— Co wielmożny pan robi najlepszego?… — mówił człowiek. — Kto słyszał takie rzeczy… Przecie Bóg…
Nie dokończył. Wokulski zepchnął go z siebie, pochwycił za kołnierz i jednym szarpnięciem rzucił na ziemię.
— Czego chcesz ode mnie, ty podły!… — zawołał.
— Panie… wielmożny panie… ja przecie jestem Wysocki…
— Wysocki?… Wysocki?… — powtórzył Wokulski. — Kłamiesz, Wysocki jest w Warszawie…
— Ale ja jego brat, dróżnik. Przecie mi wielmożny pan sam miejsce tu wyrobił jeszcze
w przeszłym roku, po Wielkanocy… (...)
Wokulski przytulił twarz do ziemi. Zdawało mu się, że z każdą łzą spada mu z serca jakiś ból, jakiś zawód i rozpacz. Wykolejona myśl poczęła układać się do równowagi. Już zdawał sobie sprawę z tego, co robił, i już zrozumiał, że w chwili nieszczęścia, kiedy go wszystko zdradziło, jeszcze pozostała mu wierną — ziemia, prosty człowiek i Bóg…
Wszystkim zdającym egzaminy poprawkowe życzę powodzenia!